Jak zacząłem swoją przygodę z kitesurfingiem – Świnoujście 2008 r.
Był lato 2008 roku. Spacerowałem po plaży w Świnoujściu, kiedy zobaczyłem chłopaka, który pływał na desce za skuterem. Wykonywał ciasne skręty zostawiając za sobą pióropusze tryskającej wody. Od dziecka uwielbiałem wodę, adrenalinę i nowe wyzwania. Wiedziałem, że to coś dla mnie. Nie zastanawiając się dłużej zapytałem, czy mogę spróbować. Odpowiedział, że to sprzęt prywatny, ale mogę się zapisać na kurs kitesurfingu w szkole obok. Skuter czy latawiec – co za różnica, pomyślałem…
Byłem wtedy świeżo po studiach. Miałem nową, mało płatną pracę, która była daleka od mojej wizji siebie. W jakiś sposób doceniałem ją. Dzięki pracy, której nie lubiłem, mogłem robić rzeczy, które pozwalały mi o niej zapomnieć. Okazało się, że będę musiał znacznie nadszarpnąć swój budżet. Raz się żyje – pomyślałem. Zapisałem się na kurs. Tu i teraz – to był idealny moment, by rozpocząć nowy rozdział w życiu.
NAUKA KITESURFINGU
Kurs kitesurfingu rozpoczynał się od teorii, z której niewiele rozumiałem. Podobała mi się plaża, słońce, zapach neoprenu, z którego zrobione są pianki. Ten zapach do dziś wywołuje u mnie przyjemne odczucia. Obserwowałem pracę instruktora. Na plaży, zrelaksowany, bez pośpiechu, ale skoncentrowany. Po teorii przeszliśmy do lekcji z latawcem treningowym… do dziś pamiętam, że byłem najsłabszym kursantem w grupie! Ósemkowanie? O co w tym chodzi? Próbuję skręcać, a kite leci na ziemię. Hmm.. Rozwinięcie i podłączenie pięciu 24-metrowych linek wydawało mi się wtedy nadto skomplikowane.
Najmłodsi podczas nauki kite z małym latawcem treningowym
ADRENALINA NA WODZIE
Na plaży, przed wejściem do wody, nauczyliśmy się uruchamiać system bezpieczeństwa symulując sytuację awaryjną. Po wejściu do wody zaczęła się prawdziwa zabawa. Wykorzystywaliśmy latawiec do wytworzenia mocy, dzięki której mogliśmy pływać na brzuchu po tafli wody, tzw. body-dragi. Instruktor poprosił, aby złapać go z tyłu za trapez i razem pędziliśmy ciągnięci przez kontrolowaną siłę latawca. Następnie body-draga wykonywaliśmy samodzielnie. Adrenalina, prędkość i poczucie panowania nad sytuacją – podobało mi się.
Kursantka wykonująca body-draging
START NA DESCE
Ostatnim kamieniem milowym kursu IKO 2 był start na desce polegający na skoordynowaniu sterowania latawcem i kontrolowania deski. Nigdy wcześniej nie miałem kontaktu z żadnym ze sportów deskowych. Moje pierwsze próby były więc pełne śmiechu, a czasem frustracji. Na ostatniej lekcji potrafiłem stanąć na desce, przepłynąć 3 metry z niewielką kontrolą, by następnie przelecieć przez deskę lub usiąść w wodzie. Nie byłem łatwym kursantem. Po wielu próbach, instruktor polecił praktykować, zostawił mnie ze sprzętem w wodzie i poszedł do bazy. Odniosłem wtedy wrażenie, że stracił nadzieję na mój postęp.
Moje umiejętności na koniec kursu – zobacz 15-sekundowy film:
Świnoujście, rok 2008
Dzięki, temu że byłem relatywnie słabym kursantem, jako instruktor mam teraz pełne skupienia i spokoju podejście do początkujących. Także tych, którzy nie urodzili się z latawcem. Wiem, z jakimi przeciwnościami może zetknąć się początkujący kitesurfer i co zrobić, żeby mógł przejść do następnego etapu. Wierzę w każdego, kto chce się nauczyć i wspieram do samego końca.
Nauka samodzielnego startowania i lądowania latawca na plaży
PO KURSIE
Przyszedł czas na zakup sprzętu kitesurfingowego: latawca, deski, trapezu i pianki. Był wrzesień, dla laika oznaczało to koniec lata. Nie wiedziałem, że dla kitesurferów w Polsce wrzesień i październik to najlepsze miesiące w roku. Z perspektywy czasu okazało się, że lepiej było kupić sprzęt jeszcze w czasie trwania kursu, by od razu przejść do samodzielnej praktyki. Zimą zbierałem pieniądze na zakup sprzętu, radziłem się znajomych kitesurferów i szukałem wyprzedaży. Zmieniłem pracę na taką, która pozwalała mi zarobić na pierwszy zestaw. Doświadczeni koledzy pomogli mi w wyborze. Wreszcie przyjechał: 11-metrowy, piękny kolorowy latawiec. Używany 1 sezon, model świetnie opisywany na forum, w doskonałym stanie. Wiosną, po kilku-miesięcznej przerwie nie pamiętałem nawet, jak podłączyć linki. Skąpstwo nie pozwalało mi wykupić kursu refresh w szkole kite, dzięki któremu zaoszczędziłbym wiele godzin mozolnego samo-doskonalenia. Jeździłem na każdą możliwą prognozę. Przez wiele sesji dopracowywałem body-dragi. Próbowałem startów na desce w Świnoujściu i Międzyzdrojach. Odpadałem wtedy na desce z wiatrem tak daleko, że czasem kończyłem gdzieś na niemieckiej plaży nudystów. Wielokilometrowe, piesze powroty były testem wytrzymałości psychicznej, w kitesurfingu nazywamy je “shadow walk”. Doświadczenie koledzy uśmiechali się: “Ja też chodziłem kiedyś pod wiatr!”, nie wierzyłem im wtedy. Aż wreszcie, któregoś czerwcowego dnia na Wolinie wystartowałem i popłynąłem ze stabilną, świadomie kontrolowaną mocą w latawcu. Cieszyłem się, aż łzy napłynęły mi do oczu…
Już wkrótce kolejna część moich przygód z kitesurfingiem. Zapisz się na newsletter w prawym górnym rogu strony, aby otrzymać informację o nowym wpisie.
Aloha!